Weekend w Maastricht i Liege

Staramy się zbudować nową tradycję, że w weekend w okolicach Mateusza urodzin jedziemy na wycieczkę. Drugi rok z rzędu tanie bilety lotnicze zmotywowały nas do odwiedzenia Holandii. Tym razem wybór padł na Maastricht, gdzie tymczasowo można było dolecieć z Wrocławia. 
Samo lotnisko wielkości starego Wrocławskiego przystanku PKS już pokazywało wielkość metropolii, warto dodać, że lotnisko to jest dla dwóch miast: Maastricht oraz Aachen. 
Zacznijmy od początku. Po przylocie pojechaliśmy do centrum Maastricht. 
Miasto nie jest duże, ale ma do zaoferowania bardzo dużo uliczek, restauracji, pubów. W piątek o 14 całe miasto wyglądało na opanowane przez głodomory, które postanowiły przy piwku cieszyć się życiem. Mieszkańcy miasta mają styl bycia francuzów i uwielbienie do porządku holendrów. Prezydent miasta postanowił z centrum wyrzucić wszystkie coffee-shopy, zadbać o spójność architektury i zrobić z miasta perełkę. Patrząc na listę odwiedzających turystów ta taktyka przynosi skutek. Dodajmy, że Maastricht jest wielkości Kalisza.


Jak w każdym mieście tak i tutaj pojawił się problem co zrobić z kościołami. Poniżej możecie zobaczyć kościół przerobiony na księgarnie. Jedliśmy już w restauracji w kościele, czemu nie kupować książek to i tak dużo lepsze rozwiązanie niż dyskoteka.


Do tej pory w Maastricht odnaleźć można pozostałości po wartowniach i mury miejskie. Świadczą one o ważności osady w średniowieczu. W Holandii jest to też unikat ze względu na ilość katolików.


Po długim spacerze postanowiliśmy wsiąść w pociąg i pojechać do Liege. Zmotywowały nas do tego różnica w cenach hoteli - 2 noce w Maastricht min 250 euro, w Liege 140. Co godzinę między miastami kursuje pociąg, który potrzebuje 30min na przebycie 26km.
Liege to stare miasto wielkości Wrocławia, z ogromną ilością imigrantów, żuli, ćpunów i naprawdę bardzo interesującą historią oraz architekturą. Tutaj możecie zobaczyć nowy dworzec oraz parę miejsc.













Z miasta można też pojechać w Huy ;-)






Pod koniec dnia, nagle w bocznej uliczce dostrzegliśmy schody. Nie byle jakie, ponad 375 schodów do punktu widokowego.



Schodząc usłyszeliśmy próby przed koncertem i tak tuż przed deszczem udało nam się schronić w miejscowym nowym browarze - Curtius, który skradł Mateusza serce. Tego dnia obchodzili swoje pierwsze urodziny więc zorganizowali koncerty, ale z jedzenie zamówić można było tylko deskę serów lub hamburgera. Jedząc śmierdziuchy, popijając piwem przeczekaliśmy deszcz i ruszyliśmy w stronę hotelu - kolejne 40min na nogach.




Na sam koniec dnia wylądowaliśmy we fryturze na miejscowym daniu - frytki z klopsem w sosie. Klops wielkości pięści i talerz frytek na koniec dnia. Poniżej możecie zobaczyć danie z karty, bagietkę z krokietem majonezem iiiii góra frytek.

Niestety sobota skończyła się szybko. W niedzielę ustawiliśmy się w kolejce do Patisserie po rogaliki oraz miejscowy przysmak - gofry nasączone syropem z Liege i zaczliśmy podróż na lotnisko.

ps. wg holenderskich lotnisk wszystko co da się rozsmarować na chlebie jest płynem i tak los speculoosa znajomych zakończył się w śmietniku. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Cypr

Weekend w Rydze a tak naprawdę plaża w Jurmali

Watkins Glen & upstate New York